poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Rozdział 6

"To zadziwiające jak wiele potrzeba czasu, żeby dojść do banalnych wniosków."


     Gdyby ktoś miesiąc temu powiedział mi, że z własnej, nieprzymuszonej woli wybiorę się do klubu i to nie na koktajl, to kazałabym mu wykonać komplet badań kontrolnych, aby upewnić się co do stanu psychicznego tej osoby. No dobrze. Koktajl też miałam w planach, ale to nie po to wygrzebałam z szafy legginsy, t-shirt oraz sportowe buty, które wpakowałam do torby pożyczonej od Eryki. Potrzebowałam oderwać się od tego, co działo się teraz w naszym mieszkaniu. Wiedziałam, że mogłabym prosić przyjaciółkę o to, aby Artur zamieszkał w hotelu nieopodal, ale nie chciałam wyjść na dziecinną i niepoważną. Miałyśmy u siebie wystarczająco dużo miejsca, aby należycie go ugościć. Zaczynało przepełniać mnie jednak niepożądane uczucie. Coraz częściej przyłapywałam się na rozważaniu, czy jego gościnna wizyta nie zmieni się w przenosiny na stałe.
     O ironio. Kilka miesięcy wcześniej nie pragnęłam niczego równie mocno jak tego. Miałam nadzieję, że razem ułożymy tu sobie życie. Brat Eryki wyraził się wtedy jasno oraz zrozumiale - nie planował żadnej przeprowadzki. Nie zamierzał nawet na krok opuścić Warszawy. Z bólem serca, ale jednak podjęłam decyzję o rozstaniu, którą to przyjął ze spokojem. Po prostu zdawał się śmiertelnie na mnie obrazić i postanowił traktować jak powietrze.
     Teraz znowu wszedł z butami w moje życie, a ja nie wiedziałam, co z tym fantem zrobić. Z dnia na dzień rosła liczba pytań bez odpowiedzi, które gnieździły się w mojej głowie i czekały na ich rozważenie. Dlatego też starałam się nieustannie mieć zajęcie pozwalające nie myśleć o tym wszystkim. Tak, jeżeli jestem w czymś mistrzem, to z pewnością w odkładaniu rzeczy w czasie.
- Cześć! - przywitał się ze mną Andres, choć wciąż oczekiwał, aż zza moich pleców wyłoni się Javier. Nic takiego się nie stało, więc trener wyszedł mi na spotkanie. Co prawda wcześniej się to nie zdarzyło, ale kiedy tak zmierzał w moim kierunku i uniósł jedną z umięśnionych rąk, odniosłam wrażenie, że przytuli mnie na przywitanie. Zamiast tego przyłożył dłoń do mojego czoła. - Wszystko w porządku? - zapytał, nie zmieniając swojej pozycji. Zadarłam głowę do góry, gromiąc go spojrzeniem.
- Mogłabym zapytać o to samo - odparłam, zrzucając ciepłą dłoń ze swojej głowy.
- Javier nie przyjdzie? - zadał kolejne pytanie, opierając się swobodnie o kontuar.
- Nie wiem, ale na chwilę obecną muszę wystarczyć ja. - Wzruszyłam ramionami, a zaraz po tym poprawiłam pasek torby, która przez wykonanie tego ruchu była bliska zsunięcia się na ziemię.
- Och.. nie chciałem, żebyś tak to odebrała. Cieszę się, że przyszłaś, ale po raz pierwszy nie towarzyszysz tu swojemu bratu - zreflektował się, zapanowując tym samym nad moją irytacją.
     Kiedy doszliśmy do porozumienia bez zdradzania zbyt wielu szczegółów mojego przybycia tutaj, udałam się do szatni, aby włożyć schowane w torbie ubrania. Nie minęło dziesięć minut, a znowu znalazłam się w głównym pomieszczeniu klubu. Andres przebywał w swoim prowizorycznym gabinecie, rozmawiając z kimś przez telefon komórkowy. Nie chcąc wyjść na wścibską, odsunęłam się kawałek dalej i wlepiłam wzrok w buty będące moim najnowszym nabytkiem. Czarne nike na białej podeszwie nie wyróżniały się w tłumie jak ich wielokolorowe odpowiedniki, ale miały swój niewątpliwy urok. Na dodatek kupując je, byłam po wypłacie, a argument "kto wie, może kiedyś przydadzą się do klubu" przesądził o ich nabyciu. Poza tym butów nigdy za wiele.
- To jak, zaczynamy? - zapytałam, kiedy trener skończył konwersację.
- Z wielką przyjemnością, ale daj mi pięć minut, dobrze? - odpowiedział, a ja natychmiast pojęłam, że coś jest na rzeczy. Morderczy wycisk, jaki obiecał mi dać, musiał poczekać.
- Rozumiem - przytaknęłam. - Poczekam tu w razie gdyby ktoś się zjawił. Wiem, co robić.
- Jesteś wielka - oznajmił i tyle go widziałam, bo zaraz po wypowiedzeniu tych słów opuścił budynek.
     Wdrapałam się na wysoki stołek, podparłam twarz dłonią, a całą swoją uwagę skupiłam na płynnie poruszającej się po tarczy zegara wskazówce, jaka odliczała mijające sekundy. Te zamieniły się w jedną minutę. Potem w dwie. Trzy. Po czterech minutach i trzydziestu siedmiu sekundach Andres wrócił do klubu. Nie był jednak sam. Na rękach niósł dziecko, a przez ramię miał przewieszoną torbę, do której na plastikowym łańcuszku przyczepiony był gryzak zwisający teraz bezwładnie w powietrzu.
- Czyżby ktoś od małego postanowił zacząć dbać o swoją kondycję? - zażartowałam, podchodząc do tej dwójki. - Kto to taki?
- Syn mojej siostry - odparł Andres, a ja natychmiast przypomniałam sobie o niejakiej Anie. Co prawda ani razu nie widziałam jej na oczy, ale zarówno teraz jak i poprzednim razem, kiedy przyszło mi być świadkiem jej wybryków, doszłam do wniosku, że ciężko byłoby mi się z nią zaprzyjaźnić czy chociażby darzyć tę kobietę sympatią.
- Och, rozumiem. - Dla mężczyzny rodzina stanowi swojego rodzaju świętość. Zapewne dlatego też zgodził się zająć małym blondynkiem. Nie zamierzałam na niego naciskać. W tej chwili chciałam się tylko okazać na coś przydatna. - Daj mi go na chwilę, będziesz mógł odłożyć te rzeczy - oznajmiłam, wyciągając ręce w kierunku malca. Ten wykonał taki sam gest jak ja, co wywołało uśmiech na mojej twarzy.
     W opiece nad małym Leo, a właściwie Leonem, połączyliśmy siły, dzięki czemu chłopiec pozostawał spokojny i na swój sposób zadowolony z takiego stanu rzeczy. Jedynym problemem okazało się, to, że nie można było postawić go na ziemi, choć bez problemu poradziłby sobie z utrzymaniem równowagi oraz chodzeniem. Kiedy tylko znajdował się na posadzce, zaczynał płakać, wyciągając krótkie rączki ku górze. Rzep. Przylepa. Narośl. Wiele znalazłam określeń dla Leo, który wyglądał tak, jakby przyrósł do mojego boku.
     Niańczyłam chłopca, a czas stale i zaskakująco szybko w ten sposób upływał. Przyjmowałam to do wiadomości z nieukrywanym zadowoleniem.
     Obawy dopadły mnie dopiero wtedy, kiedy Andres oznajmił, że musi przygotować salę treningową dla swoich podopiecznych, aby niebawem rozpocząć trening. O wiele łatwiej sprawowało mi się opiekę nad maluchem w jego towarzystwie. Miałam wtedy przynajmniej świadomość pracy zespołowej, a tymczasem zapowiadało się na działanie w pojedynkę. W głowie natychmiast pojawiła się masa pytań pod tytułem "co jeśli...?".
- Sara, spokojnie. Kiedy tylko coś się będzie działo, to możesz wejść na salę - zapewnił, choć myśl o tym, że oddzieli nas od siebie gruba ściana, nie działała kojąco na moje nerwy.
     Leo najwyraźniej wyczuł mój stres, bo wiercił się niespokojnie na rękach. Obawiałam się, że zaraz znowu wybuchnie płaczem, choć teraz wcale nie znajdował się na ziemi.
- Oj cicho. Tylko nie płacz, mały - szeptałam do chłopca, kołysząc się to w prawo to w lewo. - Wujek jest za drzwiami, zawsze możemy do niego iść, ale jesteśmy dzielni i damy radę, tak? - Rzep wlepił we mnie swoje spojrzenie, a zaraz po tym dźgnął mnie drobnym palcem w policzek. Uznałam to za zgodę.
     Kiedy już wydawało mi się, że znalazłam zajęcie, które uśpi chłopca, drzwi klubu się otworzyły, a on sam natychmiast się rozbudził.
- O nie - jęknęłam. - Śpij, proszę. Przed chwilą już prawie spałeś.
- Cześć - przywitał się ze mną zaskoczony Rafinha. Od kilku ostatnich dni nie mieliśmy ze sobą kontaktu. Kiedy musiał zakończyć nasze spotkanie, w pośpiechu żadne z nas nawet nie pomyślało o tym, aby wymienić się numerami telefonów.
- Hej - odpowiedziałam, a Leo pomachał w kierunku piłkarza. Przynajmniej wyglądało to, jakby taki właśnie miał zamiar, bo wyciągnął w jego stronę swoją rączkę. Równie dobrze mogło to oznaczać chęć zmiany osoby, do której się przyczepi. Postanowiłam to wykorzystać na wizytę w toalecie. - Mam do ciebie prośbę.
- Słucham - odpowiedział, siadając na krześle. Ostatnimi czasy chyba przywykł do tego, że kiedy tu jestem, przychodzi mu czekać na rozpoczęcie treningu.
- To jest Leo, a właściwie Leon - oznajmiłam, przedstawiając mu chłopca. - A to jest Rafa. Poznajcie się. Teraz, mały, sprawdź, czy warto się do niego przyczepić - dodałam, przekazując dziecko piłkarzowi. W czasie ostatniego spotkania przekonałam się, że Brazylijczyk posiada cechy o jakie nie podejrzewałabym piłkarza, a więc nie obawiałam się, jakoby w czasie mojej nieobecności narobił z malcem zamieszania.
- Cześć, kolego - przywitał się starszy z nich.
     Oznajmiłam jeszcze, że zaraz wrócę i zniknęłam za drzwiami toalety. Nie przyszło mi z niej jednak skorzystać, bo zaraz musiałam ją opuścić, słysząc płacz Leo.
- Ja nic nie zrobiłem - tłumaczył się zakłopotany Rafinha. - Po prostu chciałem posadzić go na ziemi i wziąć tamtą piłkę, żebyśmy mogli się pobawić, a on zaczął płakać. - Wyglądał teraz na tak wystraszonego, że nie mogłam powstrzymać się od śmiechu, kiedy brałam chłopca na ręce. - No co?
- Nic, nic. Zapomniałam ci powiedzieć o jego pseudonimie, mój błąd - przyznałam. - To jest Rzep. Rzep nie lubi, kiedy stawia się go na ziemi. Zaczyna wtedy płakać. Rzep to mały terrorysta. - Swoimi słowami sprawiłam, że tym razem to Rafinha się roześmiał. Wziął Leona na ręce, podejmując się jeszcze jednej próby opieki nad nim.
- Ty chyba chciałaś iść do toalety - przypomniał mi.
- Ach tak - odparłam i raz jeszcze udałam się do łazienki. Tym razem nie musiałam wypaść stamtąd jak burza po pierwszych trzech sekundach.
     Do zafascynowanych sobą przedstawicieli płci męskiej dołączyłam po kilku minutach. Rafa dzielnie znosił wszelkie zaczepki ze strony Rzepa. Nie przeszkadzało mu to, że właśnie, przerzucając się z ciągnięcia sznurka wystającego z kaptura jego bluzy, Leo zafascynował się zarostem piłkarza. Mały przejeżdżał niewielką dłonią po jego policzku w tę i z powrotem. Dopiero wtedy, kiedy nie mogłam powstrzymać śmiechu, Brazylijczyk dostrzegł moją obecność. Młodszy z nich natomiast nie zaszczycił mnie spojrzeniem, wciąż maltretując twarz swojego tymczasowego opiekuna.
- Powiesz mi teraz, kim jest ten.. bezpośredni młodzieniec? - zapytał, wolną ręką odciągając dłoń Leona z twarzy. Tym samym wprawił go w zainteresowanie dłonią podobną do jego, tyle że większą i o ciemniejszym kolorze skóry.
- To siostrzeniec Andresa - odpowiedziałam, siadając na krześle. Gestem dałam znać, aby przekazał mi małego. Tak też zrobił.
- Ana? - powiedział, a ja przytaknęłam. Najwyraźniej więcej wyjaśnień nie potrzebował. Jego usta automatycznie się zacisnęły, a na czole pojawiło kilka zmarszczek, co zapewne świadczyło o rozważaniu tego, co usłyszał oraz tego, co jawiło mu się przed oczami.
     Na tym skończyła się nasza rozmowa. O tyle o ile poprzednim razem nie mieliśmy problemu z wynalezieniem tematu, o którym można by rozprawiać, tak teraz siedzieliśmy w milczeniu.
     Podświadomie zaczęłam zastanawiać się nad tym, co czeka na mnie w mieszkaniu. Nie mogłam przecież na wieki schować się w klubie czy na tylnych siedzeniach własnego auta. Wylatując z Warszawy wydawało mi się, że wszelkie sprawy, jakie należało załatwić, załatwione zostały. Czas jednak udowodnił, że moje przypuszczenia to bzdura. Wcale nie załatwione, a pozostawione od tak. Jak niechciane zwierzę w schronisku. Niby już ciebie nie dotyczy, a jednak wciąż żyje, istnieje.
     Od snucia ponurych scenariuszy związanych z powrotem do domu uwolnił mnie Andres. Godzinny trening minął jednak szybciej, aniżeli na początku przypuszczałam. Strach ma wielkie oczy, to fakt.
- Widzę, że dajecie radę - oznajmił zadowolony. - Co powiecie na to, żeby zająć się nim do powrotu mojej siostrzyczki? - Wymieniłam z Rafą przestraszone spojrzenia. - Spokojnie, spokojnie, żartowałem. Nie wszystkie cechy charakteru są w rodzinie wspólne. Ja na przykład nie bawię się w srokę.
     Już miałam zacząć się zbierać do wyjścia, nie dbając o to, że wciąż jestem w ubraniach, jakie nominalnie przygotowane były na trening, kiedy to Andres wpadł na kolejny pomysł. Tym razem nie żartował.
- Ten brzdąc raczej nie pozwoli mi na wyciśnięcie z ciebie siódmych potów na siłowni, ale co powiesz na to, żeby poćwiczyć z Rafaelem? Ostatnio całkiem nieźle wam poszło - zauważył. Tak, ostatnio mieliśmy też o czym rozmawiać, pomyślałam, a teraz... Poza tym "nieźle" dotyczyło jedynie jego, nie chciałam wracać do swojej porażki.
- Co ty na to? - zapytał piłkarz, ożywiając się jakby minimalnie.
- Skoro już tu jestem.. - odparłam, mimo wszystko zgadzając się na pomysł trenera. Poza tym jeśli trening ten miałby trwać dwie godziny, podobnie jak ostatnim razem, to do domu wrócę o takiej porze, że hasło "jestem zmęczona, idę się umyć i spać" nie powinno zostać uznane za ignorancję, a zrozumiały komunikat.
     Poczekałam, aż Rafinha przebierze się w odpowiedni strój i po zabraniu potrzebnego sprzętu, udaliśmy się na salę.
- Wiesz, chyba nie mam ochoty na boks - oznajmiłam w pewnym momencie. - Znudziło mi się przegrywanie. Spróbujmy czegoś innego - zaproponowałam. Zastanawiałam się także, czy istnieje taka dyscyplina, w której miałabym szansę z nim wygrać. Zapewne nie.
- Mówisz i masz, ale najpierw rozgrzewka - oznajmił rzeczowym tonem.
     Zgodnie z moim życzeniem, boks poszedł w odstawkę na rzecz walki w parterze. O ile moje turlanie się po macie i wygłupy można by nazwać sztuką walki. Rafinha mimo to dzielnie znosił fakt, że niektóre z rzekomo podstawowych, banalnych wręcz chwytów musiał tłumaczyć oraz demonstrować kilkukrotnie. W końcu, prawdopodobnie za setnym razem, załapałam jak uwolnić się z duszenia i odpłacić się pięknym za nadobne przeciwnikowi. W efekcie Brazylijczyk miał unieruchomione obie ręce.
- Udało się, udało! - oznajmiłam triumfalnie, choć moja euforia z tym związana trwała niezmiernie krótko. Alcantara nie dał mi się długo cieszyć moim małym zwycięstwem i po chwili to ja leżałam unieruchomiona na ziemi z twarzą przy macie. Przynajmniej przy tym nie miał takich oporów jak przy wyprowadzaniu ciosów podczas ostatniego treningu. Choć tym razem nie obyło się bez miliona zapewnień, że bez względu na wszystko nie ma dawać mi forów.
- Coś mówiłaś? - zapytał rozbawiony.
- To niesprawiedliwe - odparłam. - Nie tłumaczyłeś mi, jak wyjść z czegoś takiego.
- To nie postępowanie w przypadku ewakuacji. Tu nie zawsze są określone schematy postępowania. Czasem musisz użyć głowy - odparł, rozluźniając uścisk. Podniosłam się do pozycji siedzącej. Schemat postępowania. No właśnie. Potrzebowałabym czegoś takiego. Przynajmniej wiedziałabym, co począć z Arturem. Tymczasem uciekałam od zmierzenia się z rzeczywistością.
- Co cię tak bawi? - zapytałam, zwracając w końcu uwagę na siedzącego nieopodal chłopaka.
- Widzę, że wzięłaś sobie do serca uwagę o używaniu głowy - odparł, kiedy opanował śmiech. - Nie przegrzej się z tego wysiłku - dodał, puszczając do mnie oczko.
- Ach tak? - odparłam, unosząc jedną brew. Zaraz się przekonamy, kto tu się przegrzeje.
     Podniosłam się z maty, nie mając jeszcze w głowie konkretnego planu działania. Zatoczyłam koło, wykonując zaledwie kilka kroków. Nieustannie czułam na sobie wzrok piłkarza. Ten jakby zdawał się przeczuwać, że coś się święci. Punkt dla niego. Po latach gry w piłkę interpretowanie zamiarów przeciwnika na podstawie jego ruchów, gestów oraz zachowań z pewnością miał opanowane w godnym podziwu stopniu.
     Utwierdziłam się w tym przekonaniu, kiedy mój atak na jego osobę został udaremniony. Chciałam go obezwładnić, a tymczasem to ja opadłam na matę z głuchym łoskotem. Przynajmniej materace zamortyzowały upadek. Rafael zanosił się śmiechem.
- Jeden zero dla mnie - oznajmił z dumą.
- Mi wcześniej też się udało - odparłam, przekręcając się na plecy.
- No tak, a zaraz po tym dałaś się obezwładnić jak dziecko. Niech będzie, dwa jeden dla mnie - poprawił się, biorąc moje zastrzeżenie pod uwagę.
     Wykorzystując chwilę nieuwagi, przypuściłam kolejny atak na Brazylijczyka. Tym razem to ja byłam górą. W przenośni i dosłownie. Teraz on leżał z twarzą przy macie, a ja gratulowałam sobie w myślach tego zagrania.
- Dwa do dwóch - oznajmiłam wyniośle, schylając się tak, żeby nasze twarze znalazły się na tym samym poziomie.
- Gramy do trzech? - zaproponował, kiedy przestałam krępować mu ręce.
- Niech będzie - przytaknęłam. - Jeśli wygram, to pójdziesz jutro ze mną na kawę? - dodałam, nawiązując do warunków, jakie postawił za pierwszym razem.
- Nie - odparł z poważną miną.
- Och - tylko tyle wydobyło się z moich ust. Cisza, jaka pomiędzy nami zaległa, zdawała się nie mieć końca. Aż zaczęło mi od niej huczeć w głowie. W końcu piłkarz roześmiał się, nie mogąc dłużej przybierać maski powagi i opanowania.
- Pojutrze gramy wyjazdowy mecz, jutro wylatujemy - oznajmił, a ja starałam się zinterpretować jego słowa. - Możemy się spotkać po moim powrocie - dodał, widząc moje problemy z pojmowaniem tego, o czym mówił.
- W porządku - zgodziłam się.
- A jeśli ja wygram, to pójdziesz ze mną na kawę i powiesz mi, co cię tak trapi. - Zamurowało mnie.
- To są dwa warunki - wypaliłam, nie chcąc dać nic po sobie poznać.
- Więc jeśli wygrasz, to też wymyślisz drugi - zapewnił, jakby nie do końca wierząc w to, że mogę odnieść zwycięstwo. Rozum kazał mi się z nim zgodzić, ale duma na to nie pozwalała.
     Nie byłam pewna, czy to pewność siebie go zgubiła czy może znowu dał mi fory, ale ostatecznie wygrałam trzy do dwóch, opuszczając salę z zadowoloną miną zwycięzcy. Po drodze zgarnęłam buty z maty i udałam się w kierunku szatni.
- Podwieźć cię? - zapytał Rafa, czekający na krześle. O wiele szybciej aniżeli mnie poszło mu wzięcie prysznica i przebranie się. Po drugiej stronie kontuaru dostrzegłam Andresa. Śmiałam przypuszczać, że kilkuletnie dziecko dało mu większy wycisk niż niejeden trening na siłowni. To dopiero zabawne.
- Nie, dzięki. Przyjechałam autem - oznajmiłam, a piłkarz przytaknął i wstał ze swojego miejsca.
     Pożegnaliśmy się z trenerem, aby po chwili opuścić teren klubu. Słońce już dawno zniknęło za horyzontem, a ja zaczęłam odczuwać przemożne zmęczenie. W myślach już jawiła mi się wizja ciepłej kąpieli, po której wskoczę do wygodnego łóżka.
- Dasz mi swój numer? Odezwę się w kwestii kawy, kiedy wrócę -powiedział w pewnym momencie Rafinha. Prawie zapomniałam o jego obecności. To dopiero dziwne. - Nie chcę być zdany jedynie na wpadanie na ciebie w klubie - dodał, jakby starając się mnie skłonić ku zaakceptowaniu jego prośby. Nie musiał jednak w żaden inny sposób tego argumentować. Bez najmniejszego oporu zapisałam mu swój numer w kontaktach.
- Dobranoc, Rafa - pożegnałam się, wsiadając do własnego auta.
- Dobrej nocy - odpowiedział, machając dłonią na pożegnanie.
- I powodzenia na meczu! - zawołałam jeszcze przez uchyloną szybę, kiedy chłopak zmierzał do swojego pojazdu.
     Siadając za kierownicą, uniósł kciuk ku górze, uśmiechnął się, a następnie odjechał z parkingu. Uznałam, że powinnam pójść w jego ślady. Udało mi się spędzić prawie cały dzień poza domem, przebywając tam jedynie podczas obiadu. Atmosfera w czasie jego spożywania była naprawdę niezręczna. Ja udawałam zadowoloną z wizyty Artura, ten z kolei próbował przekonać wszystkich zebranych, a najbardziej to chyba siebie, że żywi wobec mnie jakiekolwiek pozytywne odczucia, Eryka starała się podtrzymać pozornie luźną, przyjacielską rozmowę, a Alvaro dłubał w przygotowanym przez swoją ukochaną posiłku widelcem, próbując pojąć, o co w tej dziwnej sytuacji tak naprawdę się rozchodzi. Nie zapytał o to wprost, ale widziałam to po jego minie. Należały mu się wyjaśnienia, ale te także odłożyłam w czasie - a jakże...
- Cześć wszystkim - przywitałam się, wchodząc do mieszkania.
     Nie otrzymałam żadnej odpowiedzi, a więc zaczęłam przypuszczać, że albo gdzieś wybyli, albo postanowili dziś dosyć wcześnie położyć się spać.
- O.. hej - przywitał się ze mną Artur, kiedy zarejestrował moją obecność w salonie. Zdjął z uszu słuchawki i odłożył laptopa na ławę.
- Eryki nie ma? - zapytałam. Tak, potrafię się do niego odezwać. Po prostu nasze rozmowy dotyczą najistotniejszych tematów, na jakie trzeba się wypowiedzieć. Wrócę z pracy o piętnastej. Nie, nie jestem głodna. Eryka wyszła do sklepu.
- Alvaro zabrał ją na miasto - odparł, nie krzywiąc się na wydźwięk imienia Katalończyka. Zaskoczył mnie tym, bo, jak to dla starszego brata, każdy mężczyzna pojawiający się w życiu jego młodszej siostry był nieodpowiedni.
     Przytaknęłam tylko, aby po chwili udać się w kierunku własnej sypialni. Rozmowa zakończona. Koniec świata nie nadejdzie. Przynajmniej nie w tym momencie. Zabrałam spod pościeli swoją piżamę i ponownie opuściłam pomieszczenie, aby udać się do łazienki.
- Sara? - Artur zatrzymał mnie, zanim zdążyłam tam dotrzeć. Wciąż siedział na kanapie. Miał szeroko rozstawione nogi, na których podparł łokcie, a w splecionych dłoniach zapewne jeszcze kilka sekund temu chował twarz. Pamiętałam, że zawsze znajdowałam go w takiej pozycji, kiedy musiał się nad czymś zastanowić, zebrać myśli.
- Tak? - odparłam, choć wciąż nie byłam pewna, czy dobrze robię. Zawsze mogłam udawać głuchą i wejść do łazienki, zamykając się od środka. Teraz, kiedy już się odezwałam, było na to za późno.
- Możemy chwilę porozmawiać? - zapytał po polsku. Do niedawna nie słyszałam, jak ktoś wypowiada się w tym języku, bo Eryka dzielnie trwała w swoim postanowieniu - mówieniu po hiszpańsku. Kolejny dowód na to, że ten facet wywrócił wszystko do góry nogami. Od kilku dni słyszałam w tym mieszkaniu tyle samo hiszpańskiego co polskiego.
- Jestem zmęczona - oznajmiłam. - Ta rozmowa nie może poczekać do jutra?
- Proszę... zajmę ci tylko chwilę. - Westchnęłam, przeklinając w duchu samą siebie za brak asertywności. Usiadłam w fotelu naprzeciwko kanapy, gestem dłoni dając znak, że słucham. Skoro tak zależy mu na rozmowie, to niech się produkuje. Ja posłucham. - Przemyślałem sobie to wszystko...
- I? - celowo go pospieszyłam, choć wiedziałam, jak ciężko dobrać mu właściwe słowa.
- Zdaję sobie sprawę z tego, że popełniłem błąd. - I zajęło ci to prawie trzy miesiące, pomyślałam, kalkulując, ile czasu minęło od naszego rozstania. - Nie wiem, co wtedy mną kierowało, ale wiem, że brakuje mi ciebie. Twojej obecności, twojego głosu, twojego śmiechu...
- No dobrze, doszedłeś do takiej konkluzji po takim czasie? Gratuluję umiejętności szybkiego wyciągania wniosków - przerwałam mu, czując jak narasta we mnie złość.
- Nie, to nie tak - zreflektował się. - Ja to zrozumiałem o wiele wcześniej. Po prostu nie wiedziałem, czym mógłbym wytłumaczyć moje przybycie tutaj. Tymczasem Eryka za jakiś czas ma urodziny i pomyślałem, że to będzie dobra okazja.
- Potrzebowałeś pretekstu, żeby tu przyjechać? Nie mogłeś tego zrobić od tak? Bo co? Bo przyznałbyś się do swojej winy? Bo korona by ci z głowy spadła? - Z każdym moim pytaniem Artur zdawał się kurczyć gdzieś w sobie, flaczeć.
- Nie chwytaj mnie za słówka, proszę. Doskonale wiem, że rozumiesz, o co mi chodzi - stwierdził, zdobywając się na spojrzenie mi w oczy. Chociaż akurat tego nie mogłam tego jednoznacznie stwierdzić. Dopiero teraz przestałam wgapiać się w, jakże ciekawą, uliczną latarnię widoczną zza odsłoniętych balkonowych drzwi.
- Rozumiem - przytaknęłam, biorąc głęboki wdech. Tylko spokojnie, powtarzałam sobie w myślach, tylko spokojnie. - Czego ode mnie oczekujesz? - zapytałam, pragnąc by jak najszybciej przeszedł do meritum wypowiedzi. Im szybciej to zrobi, tym szybciej będę mogła wziąć prysznic, a następnie schować się przed całym światem pod kołdrą.
- Kochasz mnie jeszcze? - zapytał po trwającej całe wieki chwili milczenia. Cholerny domek z kart, jaki udało mi się postawić po powrocie do Barcelony, runął za sprawą tego jednego pytania.

*
I po rozdziale. Jak przychodzi co do czego, to zawsze zapominam o najważniejszym: podziękować wam za komentarze, jakie po sobie zostawiacie. Rosnąca liczba wyświetleń to niezwykle przyjemna do zaobserwowania rzecz, ale wszystkie te opinie, uwagi oraz gdybania są tak budującą sprawą, jejku. Być może zabrzmi to dziwnie, ale czytam je i uśmiech na mojej twarzy automatycznie rośnie. Także raz jeszcze dziękuję i nie przedłużając wywodu, oddaję rozdział w wasze ręce. :)

Zaczytani